Trekking w północnej Norwegii. Wiosenne wejście na Heilhornet.

Trekking w północnej Norwegii. Wiosenne wejście na Heilhornet.

Trekking w północnej Norwegii. Wiosenne wejście na Heilhornet.

Wizyta u krewnych nie musi być nudna, zwłaszcza, jeżeli mieszkają w Norwegii i też lubią szwędanie się po górach. Podczas takich właśnie odwiedzin miałem okazję do wzięcia udziału w bardzo nieprofesjonalnie przygotowanej miniwyprawie na "najwyższą górę w okolicy".

Najwyższa góra w okolicy

Najpierw jednak kilka słów o miejscu. Podczas zeszłorocznej majówki, która przerodziła się w tygodniowy urlop, wybrałem się w odwiedziny do krewnych mieszkających w środkowej Norwegii, jakieś 350 km na północ od Trondheim. Okolica jest piękna i sprawia wrażenie dzikiej. Ludzie mieszkają w małych miasteczkach i osadach rozdzielonych górami, lasami i fiordami. Odległości w prostych liniach może i nie są wielkie, ale z uwagi na ukształtowanie terenu wszystkie drogi są kręte, wąskie i przeważnie biegną nad przepaścią. Ludzie nie mierzą tu odległości w kilometrach tylko w godzinach jazdy. Na przykład droga z lotniska do Kolvereid, czyli miejscowości, w której mieliśmy swoją bazę wypadową zajęła nam prawie pięć godzin choć to "zaledwie" 350 kilometrów. Sprawę dodatkowo komplikują łosie, które, zwłaszcza wieczorami, lubią wychodzić na drogi. 

Okolica Kolvereid

Przez cały pobyt robiliśmy sobie różnego rodzaju wycieczki po terenach jak ten na zdjęciu powyżej, ale centralnym punktem tego wyjazdu miało być wejście na Heilhornet, najwyższą górę w okolicy. Nie jest to szczególnie wysoka góra nawet jak na polskie standardy. Wznosi się 1058 metrów ponad poziom morza. Warto jednak podkreślić, że wycieczki w Norwegii zaczynają się niżej nad poziomem morza niż w polskich górach. Startujemy z poziomu drogi, która często leży nie więcej niż 100m nad poziomem morza. W przypadku Heilhornetu punkt początkowy szlaku znajduje się 110 metrów nad poziomem morza, do pokonania było więc około 950 metrów w górę. Dodatkową trudnością był fakt, że na początku maja już kilkaset metrów nad poziomem morza leży śnieg. Dużo śniegu. W każdym razie dużo więcej śniegu niż się spodziewaliśmy. Żeby w pełni zrozumieć śmiałość naszego planu należy wiedzieć, że Norwegowie, ci starzy wyjadacze trekkingu, o tej porze roku nie chodzą w ogóle na takie szlaki.

Przygotowania

W tym miejscu powinien być fragment o tym jakiego to sprzętu nie wzięliśmy ze sobą na tą "ekspedycję", jakich to ciuchów i butów nie mieliśmy na sobie oraz jak śmiesznie mało ważyły nasze kije trekingowe wykonane w technologii lotów kosmicznych. Otóż nic z tego. Byliśmy ubrani jak na wiosenną wycieczkę. Do tego stopnia wiosenną, że miałem na sobie półbuty (co prawda trekkingowe, ale przy śniegu do kolan nie miało to większego znaczenia. Mieliśmy oczywiście kurtki, długie spodnie, bieliznę termoaktywną i tak dalej, ale nie był to zestaw odpowiedni do takiej wędrówki. Już po fakcie mam oczywiście mnóstwo rad i przemyśleń jaki sprzęt, buty i odzież zabrać na taka wycieczkę, ale o tym może na końcu.

Wybraliśmy się w trójkę, para moich gospodarzy i ja. Po drodze odwiedzaliśmy różnych znajomych, bo jak się już przejeżdża w pobliżu to głupio się nie zatrzymać. Gdy mówiliśmy gdzie się wybieramy następowała w stylu: "Gdzie!?!", miejscowi robili naprawdę duże oczy. Pytali też, czy na pewno chcemy to zrobić a w jednym miejscu pożegnano nas nawet znakiem krzyża. Serio;) Wiedzeni typową polską mentalnością (co... ja nie wejdę?) ustaliliśmy, że w najgorszym wypadku się cofniemy jak warunki będą za trudne i ruszyliśmy w kierunku przygody.


Tam przecież wcale nie ma tak dużo śniegu!

Z perspektywy widocznej na tym zdjęciu nie wyglądał wcale tak groźnie. Rozmawialiśmy jeszcze między sobą o tym jak to ci Norwegowie jednak trochę przesadzają. Tam przecież wcale nie ma tak dużo śniegu! Temperatura na dole kręciła się wokół 10 stopni na plusie, co było bardzo dobrym wynikiem jak na porę roku w tej okolicy więc byliśmy naprawdę dobrej myśli.

Wejście na szklak wyglądało trochę jak nasze Bieszczady. Błoto, kamienie dużo krzaków i strumień. Tylko widok morza po drugiej stronie ulicy przypominał, że jesteśmy niemal dwa tysiące kilometrów dalej. Stała tez tam tablica informacyjna, z której dowiedzieliśmy się, że do przejścia mamy około 11,6 kilometra i może nam to zająć około 5,5 godziny w jedna stronę. Nigdy specjalnie nie przejmowałem się klasyfikacją trudności szklaków ale muszę przyznać, że te w Norwegii dość dobrze odpowiadają rzeczywistości. Pokonałem ta trasę zarówno w maju jak i w sierpniu, więc mam dobre porównanie. Trasę sklasyfikowano jako 3 w czterostopniowej skali trudności oraz jako posiadającą "pewne wymagające odcinki".

Przez pierwszą godzinę przedzieraliśmy się przez las i krzaki, które z każdą chwila były coraz niższe. Momentami szlak był naprawdę stromy, ale było bardzo przyjemnie. Potem weszliśmy na małe wypłaszczenie. Niemal wszędzie w tej części Norwegii gdy w lesie teren jest płaski i nie jest to goła skała teren jest podmokły. Nie są to bagna, w które może zapaść się cała noga, ale raczej lekko gąbczasta warstwa gruntu która ciągle chlipie pod stopami. Wokół butów stale robią się małe kałuże o głębokości, która zawsze zapewnia szybkie nasiąkanie obuwia. Nawet z buty z najlepszymi membranami muszą w końcu ustąpić ciągłemu naporowi wody więc prędzej czy później przemaka wszystko. Ostatnio szedłem po czymś takim w wysokich Salomonach z Gore-texem i przeciek nastąpił pod koniec drugiego dnia wędrówki. W trakcie opisywanej wyprawy, nie miałem jednak wysokich Salomonów tylko półbuty Keen, które były bardzo wygodne nawet po przemoczeniu. Polecam gorąco. Nieco ratowały mnie softshelowe spodnie z membraną, które przezornie zaimpregnowałem przed wyjazdem. Komfort stóp pozostawiał jednak wiele do życzenia.



Po kilkuset metrach brodzenia teren zaczął się wnosić i pojawiało się coraz więcej skał. Weszliśmy w kotlinę pomiędzy masywem Heilhornet a sąsiednią, niższą górą (ta stroma na lewo od najwyższego szczytu na drugim zdjęciu). I tam pierwszy raz natknęliśmy się na większe ilości śniegu. Były to duże hałdy wypełniające zagłębienia terenu, które nie zawsze dało się omijać. Temperatura na tej wysokości wynosiła około zera, ale śnieg miał tak sztywną konsystencję, że prawie nas utrzymywał, częściej jednak zapadaliśmy się. Było to bardzo uciążliwe. Nie można było w nim brodzić tylko trzeba było przy każdym kroku wyciągać nogę na górę i stawiać ją dalej, gdzie i tak się zapadała po kolano albo i głębiej.

W miarę jak wchodziliśmy coraz wyżej krajobraz stawał się coraz bardzie surowy. Wiało coraz mocniej. Jedynymi formami roślinności, które spotykaliśmy na drodze były mchy i porosty. Teren zmienił się z podmokłego w prawie wyłącznie skalisty. Woda była ciągle obecna ale nie wlewała się już do butów tylko krążyła w mniejszych lub większych strumykach przemykających między rozsianymi po całym terenie jeziorkami. Wyglądało to wszystko bardzo pięknie i trochę groźnie. Z tego miejsca nie było już widać drogi, morza ani żadnych ludzkich siedzib. Można było uwierzyć, że jesteśmy setki kilometrów od cywilizacji, której jedynym widocznym przejawem było oznaczenie szlaku.

Czerwone kropki

Właśnie. Warto tu wspomnieć o tym, że szlaki w Norwegii oznacza się trochę inaczej niż w Polsce. Nie ma tu tyczek, tabliczek ani strzałek (albo są bardzo rzadko spotykane). Są czerwone kropki. Kropki maluje się głownie na kamieniach, które wystają trochę ponad inne i są lepiej widoczne z daleka. Jeżeli nie ma wyższych kamieni usypuje się małą kupkę i robi kropkę na jej szczycie. Czasem zamiast kropki zdarza się trochę czerwonej farby na łodydze krzaczka albo na pniu drzewa. Ale tam gdzie byliśmy nie było już ani krzaczków ani drzewek. Na poniższym zdjęciu widać taką kropkę (trafiła się wyjątkowo duża) na prawo od postaci widocznej w centrum. 

Kolejną różnicą w stosunku do oznaczenia polskich szlaków, może nawet ważniejszą, jest to, że czerwone kropki są o wiele dalej od siebie niż znaki w Polsce. Czasami jest tak, że kolejna kropka jest dosłownie na granicy pola widzenia z kropki, przy której stoimy. Jak widać na powyższym zdjęciu nie ma tam też wydeptanych ścieżek. Dzięki temu, pomimo, że idziemy szlakiem mamy wrażenie podróżowania na przełaj.

Śniegu było jednak więcej

Gdy dotarliśmy do dolnej granicy pokrywy śnieżnej odkryliśmy bardzo poważną wadę systemu czerwonych kropek. Otóż nie widać ich spod metrowej warstwy śniegu. Gdzieniegdzie co prawda jeszcze je spotykaliśmy, na samotnych wysokich kamieniach albo na połaci skały, z której wiatr zwiał pokrywę śnieżną, jednak od pewnego momentu szliśmy na oślep i jak się później okazało, spory fragment pokonaliśmy zupełnie inna trasą niż ta wyznaczona. Norwegom, nie przeszkadza to, że nie widać szlaku kiedy leży śnieg, bo nie chodzą po szlaku kiedy on tam leży.

Śniegu było coraz więcej i robiło się coraz bardziej stromo. Buty mieliśmy przemoczone, a twarze pokąsane wiatrem ale widoki rekompensowały trudy.

Zmęczenie także dawało o sobie znać. Był to spory problem, bo ruch był jedynym źródłem ciepła. Odpoczynek nie przynosił ulgi. Kiedy tylko się zatrzymywaliśmy, silny wiatr i mróz panujące na tej wysokości wychładzały nasbardzo szybko. Miałem na sobie komplet bielizny termoaktywnej Brubeck Thermo, dzięki któremu i tak było mi cieplej niż pozostałym, ale tak czy siak nie było łatwo. Traciło się czucie w przemoczonych stopach, nie można było przysiąść bo było zbyt stromo. Podjęliśmy więc decyzję, żeby trochę skrócić sobie trasę i pójść prosto pod górę.

Prawie na szczycie

Śnieg był ubity ale był na tyle miękki, że można było bezpiecznie stawiać kroki. W dodatku ponad nami było kilka pasów nagich skał, po których łatwiej dostaliśmy się na główna grań. Tam wiatr był jeszcze silniejszy, ale widoki jeszcze piękniejsze (patrz zdjęcie na górze strony). Stromizna na grani była teraz mniejsza więc ostatni etap drogi na szczyt wydawał się dość prosty. 

Tego dnia nie dane nam było jednak dotrzeć na sam szczyt. Heilhornet, jak się okazało, nie ma jednolitego stożkowatego wierzchołka a raczej trzy oddzielne garby, czego z dołu w ogóle nie widać. Na samym szczycie trzeba więc przechodzić wąską granią pomiędzy tymi garbkami aż do trzeciego - najwyższego. Śnieg na tej wysokości okrywał skały warstwą grubą na ponad metr. W dodatku warstwy śniegu zwieszały się po obu stronach wąskiej skały w taki sposób, że trudno było rozeznać gdzie chodzilibyśmy po śniegu leżącym na skale a gdzie tylko po nawisie śnieżnym. Byliśmy już wyczerpani i zziębnięci, bez lin i bez raków. Stwierdziliśmy więc, że lepiej nie ryzykować. 

Mimo wszystko i tak dokonaliśmy niezłego wyczynu i jesteśmy z niego dumni. Opinię tą podzielają rdzenni mieszkańcy okolicznych terenów;) Najgorszym moment wyprawy zaliczyłem, gdy podczas ostatniego stromego podejścia do grani, po ponad trzydziestu minutach dreptania w śniegu pod górę wyszedłem na równie stromą co reszta terenu naga skałę. Skarpety i rękawiczki (poza tym, że przemakały były naprawdę super polecam Arctica OG-03) były ciężkie od wody. Zdjąłem więc rękawiczki, buty i skarpety i zacząłem wyciskać z nich wodę, żeby chociaż częściowo ograniczyc utratę ciepła. Musiało to wyglądać naprawdę desperacko;) 

Wysiłek był duży ale nagroda w postaci widoków w zupełności go zrekompensowała. Droga powrotna była znacznie przyjemniejsza bo dzięki w miarę bezpiecznemu ukształtowaniu terenu udało się nam zjechać spory kawałek po śniegu na dolnych częściach naszych pleców. Poza tym, znając drogę zawsze jest łatwiej. 

Wyposażenie

Gdyby ktoś chciał wybrać się na wyprawę w podobnych warunkach to polecam przede wszystkim porządne buty trekkingowe i raki (jednych i drugich nie miałem). Nie odniosłem żadnego urazu na skutek poślizgnięcia, ale z rakami na pewno byłoby wygodniej, pewniej i bezpieczniej.

Spodnie na takie warunki powinny być minimalnie choćby wodoodporne. W moim przypadku softshell z membraną 3000 sprawdził się doskonale. Myślę, że to w dużej mierze zasługa impregnatu. Pod nimi oczywiście bielizna Brubeck Thermo (wersja z wełny merynosa z tej samej firmy byłaby oczywiście lepsza, ale była to niskobudżetowa wyprawa).

Na górze miałem trzy warstwy. Bieliznę thermo z długim rękawem, cieniutki softshell NorthFinder (polecam), a na to kurtkę z membraną (nie jest ocieplana, ale ma gruba podszewkę) Jack Wolfskin. W niższych partiach kurtkę miałem przytroczoną do plecaka, bo w temperaturze do 0 stopni wysiłek zapewniał dość ciepła. Na postojach i w wyższych partiach, gdzie było zimniej zakładałem kurtkę. Do tego lekkie rękawiczki i lekka czapka wełniana Brubeck.

Dobrym pomysłem było zabranie zestawu do gotowania z małym palnikiem i garnuszkiem (Optimus Crux). Gorąca herbatka ugotowana w zagłębieniu skalnym ma niepowtarzalny smak. Następnym razem zabrałbym także kije trekkingowe, chociaż jeden;)

Epilog

Nie mogłem oczywiście tak zostawić tej sprawy i przy kolejnej wizycie w Norwegii, tym razem na przełomie sierpnia i września wszedłem na sam szczyt. W słonecznej pogodzie, bez śniegu, przy prawie 20 stopniach Celsjusza nie była to już taka przygoda jak przy pierwszej próbie, ale też było super. Okazało się, że decyzja o zawróceniu podczas pierwszego podejścia była bardzo dobra. Nawet to miejsce, do którego dotarliśmy, było bardzo niebezpieczne. Staliśmy wtedy na dużej śnieżnej czapie okrywającej mały kawałek stromej skały z głębokimi przepaściami po obu stronach;)

Heilhornet latem

Grań wiodąca na szczyt

 

Jeszcze garść zdjęć:

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper Premium